Olśnienie na Gradusach

Widok doprawdy niezwykły, ale i samo miejsce jedyne w swoim rodzaju, niespotykane –  Gradusy w Kalwarii Zebrzydowskiej. Z miejscowych każdy wie co to i gdzie to. To dwa budynki praktycznie przylegające do siebie i traktowane nierozłącznie.

Pierwszy Ratusz Piłata to jedna z najokazalszych budowli cyklu dróżkowego, a wizualnie jakby doń doklejone Gradusy to obiekt ufundowany w roku 1630 przez Jana Zebrzydowskiego na wzór Świętych Schodów w Rzymie. Składają się one z dwudziestu ośmiu kamiennych stopni i nakryte są półkolistym dachem, po bokach wyoblone masywnymi ścianami. Pielgrzymi kalwaryjscy wchodzą w gardziel tego kamiennego tunelu i pobożnie pokonują schody na kolanach, wspinając się mozolnie z dołu do góry. Schody wykonano z miękkiego wapiennego kamienia łamanego, dlatego podczas remontu w roku 1909 obłożono je trwalszymi płytami granitowymi, aby dłużej wytrzymały napór przesuwających się rzesz pątników. Kolana pielgrzymów są zazwyczaj obmierzłe pod ciężarem cierpień i bólów, grzechów i wszystkich spraw tak trudnych na ziemskim padole.

Na razie nie masz tu nic osobliwego, ale oto dnia pamiętnego weszła a raczej wpełzła do Gradusów przedziwna procesyja. Na jej czele wolniutko zalewając się łzami przesuwała się ku górze Ona sama i nikt inny. Okutana była z powodu chłodu przedziwnym płaszczem i jeszcze osobliwszym nakryciem głowy, rzekłbyś ni to korona ni staropolski czepiec – zależy od której strony popatrzeć. Za Matką Bożą Kalwaryjską postępowało grzecznie na kolankach pięciu chłopaczków w wieku wczesnoszkolnym, a ostatni z nich być może nawet przedszkolnym. Wszyscy oni wydawali się wielce do siebie podobni, a dodatkowo ujednolicał ich ubiór, tradycyjny habit bernardyński. Oni także łkali i zalewali się łzami, obficie skrapiając schody. Wszyscy głośno odmawiali modlitwy, ale w sposób tak nieartykułowany i gardłowy, że nie sposób było zrozumieć pojedynczych słów, a nawet języka – połączenie lokalnej gwary bugajsko-barwałdzkiej, łaciny i starocerkiewnosłowiańskiego. Przyznacie, że wyglądało to wielce osobliwie, ale ktoś w dobrej wierze mógłby zdarzenie to uznać za rodzaj teatralnego misterium, realizowanego według wskazówek radykalnego i bezkompromisowego scenariusza. Jedna wszakże okoliczność mogła doprowadzić każdego do palpitacji serca – oczy wszystkich tych sześciu osób. Trudno powiedzieć dlaczego, ale we wnętrzu ciemnego gradusowego tunelu świeciły one niczym ślepia przyczajonych do skoku tygrysów. Oczy pozbawione były źrenic i tęczówek, nie świeciły zielonkawo-żółto, ale różowo. Pulsowały i powiększały się z każdym pokonanym gradusem, aż cała przestrzeń tunelu zapaliła się niczym płomień trawiący mozolnie krzak i po uwolnieniu olejków eterycznych wybuchający nagle w sposób triumfujący i niekiełznany. Tak, wszystko wokół stało się jakby różowym niebem z białymi przepływającymi chmurkami, aczkolwiek mogło to także przypominać komuś dymy wzbudzane z petard dymnych rzucanych przez kibiców na płytę boiska. Na tle ciemnego nieba i w zimnym blasku jupiterów wygląda to niepowtarzalnie. No i ten zapach przedziwny, jakby połączenie napalmu i proszku do prania. Różowe i dławiące, bezbrzeżne i przepaściste, przedziwne przestrzenie – ani niebo ani piekło, a więc czyściec?

*

W tym momencie ja Władek Pająk zawsze wyrywam się z opisanego tu przez narratora koszmaru, cały mokry od potu i z szaleńczo łomoczącym sercem. Sen ten trawi mnie od dłuższego czasu i zmory wżerają się do bezbronnego mózgu zawsze wtedy, kiedy mam ochotę się napić. Prosty ze mnie człowiek, aczkolwiek zmyślny i ceniony kalwaryjski rzemieślnik od dziada pradziada. Teraz piszę w koślawych słowach i po swojemu to oto świadectwo. Szkół wyższych nie kończyłem, ledwo podstawówkę umęczyłem, a rzemiosła wyuczyłem się od ojca. Złota rączka mówili na mnie i wykonywałem zgrabnie wszystko jak leci: stoły i zydle, okna i drzwi, koniki na biegunach, takie wiecie sprzęty domowe. Podobało się to ludziskom więcej niż u innych rzemieślników. Brali mnie do roboty chętnie i w podzięce wódką częstowali. Zadowoleni zaś byli zawsze, no to polewali szczodrze i od serca. Nawet nie zauważyłem, kiedy wpadłem w szpony nałogu. W pewnym momencie to chyba więcej przepijałem niż do domu przynosiłem, a tu pięciu chłopaków, jak to mówią „co rok prorok”, no i kobieta moja poczciwa Marcelka. Krzyki i płacze były, wrzaski i krew, aże wstyd o tym mówić. Rachubę zatraciłem, ile trwać to mogło. No i na Boga, nie mędrkujcie co mam robić. Jeżeli sami nie przeszliście chociaż kawałek tej drogi pochyłej, to naprawdę nie wiecie o czym mówicie.

Rys. Paweł Kołodziejski

Tamtego dnia obudziłem się a tu nikogo w domu. Przeraziłem się, że żona odeszła z dziećmi na zawsze. Myśl pierwsza – napić się – ale wszystkie flaszki puste. No to szybko do sklepu po spirytus. Nie mają, więc do apteki po Azulan. O żonę pytam, czy ktoś nie widział. Mówią, że na dróżki poszli. No to idę na skróty, co chwilę potykając się o korzenie. Dochodzę od góry do Gradusów i dalej kroku zrobić nie jestem w stanie. Patrzę podparty o ścianę. Do góry na kolanach ze świeczkami w dłoniach przesuwają się pobożni pielgrzymi. Ależ to moja Marcelka i chłopaczki moje kochane, śpiewają i płaczą na zmianę: Aby Tata pić przestał, dopomóż nam Panie. W jednej chwili jakby mózg i wszystko co w środku człowieka obróciło się na stronę powietrzną a skóra uciekła do środka. Nie potrafię tego opisać, było tak szybkie, ostre, głębokie, bolesne aż do utraty tchu. Minęły wieki czy lata, nie wiem. Gdzie jestem teraz, nie wiem. Patrzę znowu na Gradusy, akurat wpełzła przedziwna procesyja. Na jej czele wolniutko zalewając się Ona sama Matka Boża Kalwaryjska, a za nią na kolankach pięciu chłopaczków do mnie podobnych, w habiciki bernardyńskie ubrane. Wchodzą, płaczą i pieśń smętną zawodzą, ale słów zrozumieć nie potrafię.

 

Herbert Oleschko (na podstawie autentycznego świadectwa zmieniając imiona i okoliczności)

Inne artykuły autora

Olśnienie na Gradusach

O tym, jak doszło do wygnania z Raju

Michałowa opowieść druga. O tym jak wybrano króla ptaków